Byłam już dwa razy. Nie żałuję ani sekundy. Przeczytajcie całość mojej relacji. :)
Do wypchanej po brzegi torby (do teraz nie wiem czym), nie
spakowałam ulubionych letnich butów na koturnach- mogłyby się nieodwracalnie
zabrudzić. Specjalnie na ten wyjazd nabyłam jednak urocze tęczowe kalosze(i to
dało mi przewagę nad innymi, gdy zaczęło padać!). Zapewne modne, aczkolwiek
bardziej przekonała mnie inna ich cecha: PRAKTYCZNOŚĆ. Pogodzie nie ufam.
Ostatecznie mój bagaż ważył 15kg, co stanowiło ok. 30% masy mojego wątłego
ciała. Oczywistością było, że niesienie tak ogromnego ciężaru przez moją
delikatną i kruchą osobę mogłoby się skończyć tragicznie. Jako kobieta świadoma
swej wartości, mimo wszystko samodzielna, a przede wszystkim ZARADNA- musiałam
znaleźć wyjście z tej niekomfortowej (dosłownie) sytuacji. Z bezinteresowną
pomocą pośpieszył mi Jan Bohatyrowicz, przywykły do uroków mojego trudnego
charakteru. Starał się zachować cierpliwość nawet wtedy, gdy przerażona biegłam
po poznańskim dworcu krzycząc: ,,Szybciej! Mamy mało czasu na przesiadkę! Nasz
pociąg ucieknie! A jeśli nawet nie ucieknie, to z pewnością nie będziemy mieć
miejsc siedzących!''.
Pociąg grzecznie
stał na peronie, jakby obawiając się mojego ewentualnego wybuchu gniewu
połączonego z tupaniem chudymi nóżkami. Nawet miejsce siedzące się znalazło! W
końcu mogłam poprawić kokardę na włosach, napić się soku kaktusowego, położyć
stópki na torbie i poczytać feministyczną gazetkę. Zyskałam sporo nowych
przyjaciół dzieląc się pestkami dyni i opowiadając intelektualne kawały w
stylu: ,,Cogito ergo sum- powiedział Jasiu. I ZNIKŁ''. Kiedy jazda zaczęła być
uciążliwa- 5 godzin w tym samym miejscu..., postanowiłam zacząć śpiewać.
Średnia aprobata ze strony towarzyszy
niedoli świadczyła chyba o mojej klęsce wokalnej.
Gdy
wreszcie dojechaliśmy na miejsce, otoczył nas tłum spoconych woodstockowiczów.
Stanowczo odmawiałam przedostania się na pole woodstockowe za pomocą kończyn
dolnych, 4km to zbyt dużo, w końcu nie jesteśmy prawdziwymi, doświadczonymi
homo viatorami podbijającymi Częstochowę. Jazda przepełnionym autobusem, w
którym ŻADNE zasady BHP nie zostały
zachowane, a bilet kosztował 3zł, okazała się mimo wszystko komfortowa (doszłam
do takiego wniosku przypominając sobie ubiegłoroczne doświadczenia i przeżycia
wiążące się z pokonaniem tejże trasy na pieszo). Ze znalezieniem odpowiedniego
miejsca było trochę problemów, ostatecznie udało nam się stworzyć obozową
namiastkę cywilizacji.
Trudno
mi opisać niewypowiedzianą radość, jaka ogarnęła mnie na widok indyjskich
sklepików malowanych towarem rozmaitem! Posrebrzanych niklem, wyzłacanych... w
każdym razie. Czułam się niczym Julia, która marznąc na balkonie doczekała się
wreszcie swojego Romea. Z lubością patrzyłam także na piękną Wioskę Kryszny,
epicentrum moich woodstockowych uczuć. To właśnie tam spędzałam większość
czasu, znikając po cichu z obozowiska. Przyglądałam się cudownym, hinduskim
strojom kobiet, uczestniczyłam w warsztatach szczęścia, na których nauczyłam
się, że ,,najpiękniejszych rzeczy w życiu nie można kupić za pieniądze'', a
drugiemu człowiekowi powinno się wciąż powtarzać: ,,kocham i szanuję piękno,
które jest w tobie''. Rozmawiałam o
podstawach i sensie wiary kilku Krysznowców. Jest to moim zdaniem ciekawe i
inspirujące. I znów, myjąc naczynia podśpiewuję ,,Hare Kryszna'', zamiast
oblubionej przeze mnie ostatnio ,,Warszawianki''.
Żeby
coś zjeść musiałam pojechać do miasta, bo naszła mnie ochota na ruskie pierogi,
a woodstockowa gastronomia nie była jeszcze czynna. Oczywiście, że odrzucało
mnie prowizoryczne mycie się w umywalkach w towarzystwie ekshibicjonistycznych
mężczyzn. Zwłaszcza, kiedy ktoś zakosił mi mydło. Albo gdy ktoś inny uznał, że
oblanie mnie wodą z węża ogrodowego okaże się doskonałym pomysłem na nawiązanie
bliżej znajomości. Cóż było robić? Nawilżane chusteczki higieniczne nie zmyją z
ciebie wszystkiego. Doskonałą alternatywą okazał się burżuazyjny ciepły
prysznic, spod którego nie chciało się wychodzić na powrót do ,,trzeciego
świata''.
Podobał
mi się koncert zespołu ,,Anti-Flag''. Może dlatego, że muzyka odpowiadała w
jakiś sposób moim oczekiwaniom, może dlatego, że ich poglądy polityczne nie są
mi obce. Organizowanie w naszej wiosce akcji ,,sprzątamy swoje śmieci, bo
Jagoda nienawidzi bałaganu'' nie przyniosło rezultatu, mimo iż byłam jej główną
wykonawczynią. Odrzucali mnie ludzie splamieni nieestetycznym błotem
(przepraszam, nie jestem prawdziwą woodstockowiczką!) oraz nadmiar ofert
matrymonialnych pod uroczym tytułem ,,free hugs''. Czasami odnosiłam wrażenie,
że moje poczucie estetyki trochę nie pasuje do panującego tam klimatu. No bo
kto oprócz mnie i Jana Bohatyrowicza jadł na śniadanie płatki z mlekiem
(pełnowartościowy posiłek to podstawa udanego dnia!)? Pewnie jako jedyna korzystałam z odżywki do
włosów czy lakieru do paznokci (kobieta powinna mieć zawsze zadbane dłonie, bez
względu na okoliczności). Słoik ogórków konserwowych, tudzież truskawkowy shake
z lidla stanowiły jedynie wisienkę na torcie moich upodobań.
A
ludzie pokazywali mnie palcami mówiąc: ,,ONA CZYTA KSIĄŻKĘ!''. Naprawdę
sądziłam, że cień pod namiotem Kryszny to najbardziej liberalne miejsce do tego
typu działań. Przystanek Jezus, na który wybrałam się z powodu moich przekonań
religijnych (TAK, dobrze czytacie), niesamowicie źle usytuowany, stał się oazą
duchowych wzruszeń, miłych rozmów z siostrą Mileną, polemiki na temat in vitro
i zalegalizowania związków parnterskich.
Wróciłam bezpiecznie do domku,
gdzie czekał mnie (w kolejności): mój ukochany york Scott, radośnie merdający
ogonkiem, chłodnik litewski i spaghetti, na które rzuciłam się niczym
wygłodniały wilk, własna, czysta łazienka i wygodne cieplutkie łóżko.
Uprzedzając Wasze pytania- za rok też pojadę siejąc obłudę i zgorszenie tym, że
noszę się tekstylnie, nie eksponując swych obfitych kształtów w stroju
kąpielowym.