niedziela, 17 lutego 2013

Dlaczego nie ufam Służbie Zdrowia?


            Hasło ,,Służba Zdrowia'' budzi u większości śmiech i potakiwanie ze zrozumieniem głową. Czy jednak wiedzą o co naprawdę chodzi? Już się chyba utarło, że pewne rzeczy są złe, krytykowane i najlepiej byłoby się ich pozbyć. Tak jest ze wspomnianą Służbą, politykami (na czele z Tuskiem), PKP (bo przecież pociągi ZAWSZE się spóźniają, kolejka ZAWSZE jest długa, ZAWSZE jest czynne tylko jedno okienko i ZAWSZE trzeba jechać zdezelowanym wrakiem). Niestety, mimo iż większość wyraża zrozumienie w pewnych kwestiach, najczęściej nic o nich nie wie. Albo też wie niewiele. Można narzekać na polityków, nie wie wiedząc właściwie, co zrobili źle.
            Nie chcę pisać o rzeczach, których nie widziałam na własne oczy, a znam jedynie ze słyszenia. Napiszę o tym, co przeczytałam w sprawdzonych źródłach, tudzież przeżyłam sama. Największy problem Służby Zdrowia? Taki jak innych instytucji. Brak odpowiedniego kapitału oraz złe zarządzanie pieniędzmi, w które jest się zaopatrzonym. Bez wątpienia daleko nam do posiadania nowoczesnych szpitali z cudownymi warunkami sanitarnymi.
            Podobno lekarze bywają przemęczeni, ponieważ muszą pracować z osobami, które wciąż narzekają, żyją w ciągłej nerwówce, zwłaszcza pracując na pogotowiu. Dlatego czasem bywają niemili lub im się zwyczajnie nie chce. Zależy im na ilości obsłużonych pacjentów, a nie jakości badań. I to jest właśnie to podejście, którego NIENAWIDZĘ.
            Kiedy podjęłam wakacyjną pracę musiałam nauczyć się jednej, bardzo ważnej rzeczy- klient nasz pan. Niby znane wszystkim hasło. Mając nad sobą czujne oko szefa, starałam się wykonywać swą pracę jak najlepiej. Nikt nie pytał mnie, jaki mam dziś humor, czy pogoda źle na mnie wpływa, a może jestem zmęczona przez stanie ósmą godzinę na nogach? A czy to kogoś obchodzi? Mam spełniać swoje obowiązki i tyle. W taki sposób zaczęłam postrzegać pracowników innych instytucji. Pani w sklepie MA OBOWIĄZEK być dla mnie miłą i podać mi to o co proszę, ponieważ jest to jej praca. Tak samo pan/pani doktor MUSI być osobą rzetelną i sympatyczną dla swoich pacjentów, bo tego wymaga stanowisko lekarza. W czym problem?
            Nigdy nie lubiłam czekać w przychodni pełnej zakatarzonych, kaszlących dzieci i ich zdenerwowanych rodziców. Odkąd wyrosłam z bawienia się klockami w poczekalni zaczęło to dla mnie stanowić prawdziwą mękę. Wolę już nawet chodzić z katarem (przepraszam, to nieco egoistyczne, bo zarażam innych), niż udać się w to miejsce. Niestety czasem trzeba.
            Co mnie boli? Traktowanie. Niedoinformowane panie w recepcji i lekarki, które piją kawę w godzinach pracy, podczas gdy tłum ludzi czeka pod ich drzwiami. Po to, by wróciły z przerwy po przerwie, na 10 minut przed końcem dyżuru. Razi mnie ta ignorancja, czynienie wszystkiego z wielką łaską. I poczucie bezwzględnej wyższości. Oczywiście (chwała Bogu!) nie wszyscy są tacy. Jednakże z tymi, pewnie trochę stereotypowymi przypadkami spotkałam się sama.
            Chyba nikt nie będzie mi w stanie wmówić (nawet gazety medyczne), że to praca temperuje człowieka. W złym znaczeniu tego słowa. Pewne cechy, takie jak na przykład empatia tudzież poczucie obowiązku powinny być stałe. Podejście do pacjentów musi się zmienić. Problem polega na tym, że nieprywatni lekarze nie traktują ich jako, nazwijmy to ,,klientów'' lecz przykrą powinność do spełnienia. I nie dziwię się tym, którzy nie chcą płacić podatków na Służbę Zdrowia, skoro później i tak muszą korzystać z usług prywatnych medyków (by zaoszczędzić swój czas i nerwy, a także być fachowo obsłużonym).
            Dobrze czasem trzasnąć drzwiami, nawet w imię nazwania źle wychowanym. Nasze niezadowolenie BYĆ MOŻE zmusi pracowników ,,zdrowotnych organizacji'' do MYŚLENIA. Nie tylko o sobie, lecz także (a może raczej: przede wszystkim) o innych. Dlatego apeluję do Was, biolchemicy! Jeśli już ukończycie wymarzone studia medyczne, nie dajcie się wciągnąć w światek ,,karierowiczów''. Róbcie to, co podpowiada Wam sumienie. I nie zapominajcie, by być przede wszystkim ludźmi. Dla ludzi.


niedziela, 11 listopada 2012

Na STOS z podręcznikami!


   Podręczniki to też książki. Tylko jakoś nieczęsto lubimy je czytać. Dlaczego?

   Na nieszczęście większości uczniów, istnieje coś takiego jak podręczniki. Okropne, grube książki zawierające bezsensowną wiedzę, którą trzeba posiąść. To okrutne, że po przeczytaniu paru stronic takiej lektury, nie potrafimy odróżnić rzeczywistości od jawy. Śnią nam się po nocach synapsy i wiązania karboksylowe, bitwy ze stosem rannych, wzory skróconego mnożenia, których nigdy nie mogliśmy zapamiętać. Jaki jest więc sens męczyć biedne dzieci wiedząc, że ponad połowa z nich zaczyna obcowanie z    (jeśli w ogóle to zrobi) na dzień przed ważnym sprawdzianem? Może lepiej czasem im odpuścić, zwłaszcza iż czasem wiedza zawarta w tych koszmarkach jest po prostu nie do rozszyfrowania.
   Mój ulubiony podręcznik, od WOSu jest przykładem tego, jak coś oczywistego można przedstawić w trudny i niezrozumiały sposób. Rodzina to grupa złożona z osób połączonych stosunkiem małżeńskim i rodzicielskim. Definicja ta wskazuje na małżeństwo i pokrewieństwo jako podstawę więzi, które decydują o istnieniu rodziny oraz gwarantują jej ciągłość biologiczną. Istotną rolę odgrywają również szczególne związki interpersonalne między członkami rodziny. Nieformalna organizacja życia rodzinnego, wspólnota miejsca zamieszkania, wspólny majątek, nazwisko oraz kultura duchowa-to czynniki sprzyjające tego typu związkom emocjonalnym. Tak, drodzy ścisłowcy, my-humaniści musimy to wiedzieć.
   Z kolei książka pomagająca przyswoić wiedzę historyczną, wprawiła mnie w małe zakłopotanie. Chcąc świetnie napisać sprawdzian, wdałam się z nią w gorący romans. Wyczytałam, że Erazm z Rotterdamu, żyjący w latach 1469-1536, umarł w Bazylei w roku 1536. Od tego momentu nie mogłam skupić się na niczym innym, jak jna poznaniu właściwej daty śmierci Erazma.
   Przeszło Wam kiedyś przez myśl, czego może nauczyć nas podręcznik do języka niemieckiego? Śpieszę z odpowiedzią. Dzięki Direkt'owi 1b, dowiedziałam się, co znaczy Verdammt! i Blöde Kuh! . Śmiem twierdzić, że obok Ich verstehe nich oraz Ich weiβ nicht, są to najbardziej przydatne zwroty.
   Moja ukochana pomoc naukowa z języka polskiego, jest nie do opisania. Zawiera w sobie całe mnóstwo wspaniałych utworów literackich, zdjęć wybitnych dzieł malarskich oraz innych, przydatnych informacji! Jak magnes przyciąga mnie do siebie przed każdą lekcją języka ojczystego i sprawia, że pragnę wprost chłonąć wiedzę w nim zawartą!
   Jeśli chodzi o książkę do matematyki, zbyt wiele nie mogę o nie powiedzieć, gdyż dla własnego bezpieczeństwa postanowiłam jej nie otwierać.
   Jednakże apeluję do Was, drodzy uczniowie! Otwórzcie czasem to, co zbiera kurz na półce, choć powinno być źródłem wiedzy! Jeśli nie dowiecie się niczego pożytecznego, może chociaż będziecie mogli pośmiać się z tych, którzy przeżywali męczarnie, by coś takiego napisać!

wtorek, 6 listopada 2012

Mam 18 lat i co teraz?


Dwudziesty ósmy dzień sierpnia do czasu moich szesnastych urodzin kojarzył mi się całkiem nieźle. Podstawówkowe kinderparty, balony i prezenty. Kiedy skończyłam siedemnaście lat, zrozumiałam, że jestem już stara. Niestety, czas leci nieubłaganie, w dzień urodzin Goethego (i Wertera!) stałam się pełnoletnia. Pomińmy kwestię uczczenia tego święta, skupmy się na faktach.
            Teoretycznie powinnam się cieszyć. Istnieje na to zapewne kilka dowodów. Mam teraz szereg praw, ale także i obowiązków. Mogę kupić tanie wino nie wyręczając się starszymi kolegami, oglądać filmy dla dorosłych, palić legalnie papierosy. Wyjść za mąż, wyemigrować, zmienić imię i nazwisko, zajść w ciążę, urodzić dziecko i być jego pełnoprawną opiekunką. Spełnić swój obywatelski obowiązek i iść na wybory, rzucić szkołę i podjąć ,,prawdziwą'' pracę. Zrobić prawo jazdy na samochód, ciężarówkę i traktor. Jeśli kogoś zabiję, rodzice nie będą za mnie odpowiadać. Pójdę siedzieć na długie lata.
            Muszę w końcu wyrobić sobie dowód. Będę wypełniać PIT-y, płacić podatki, ZUS-y, oddawać ostatni grosz na Narodowy Fundusz Zdrowia, z którego mam nadzieję nigdy nie korzystać. Będą mnie kontrolować, a w razie potrzeby nasyłać komornika. Zapomniałam dodać, że gdybym była bardzo leniwa, mogę iść na zasiłek dla bezrobotnych. Jeśli nie zdam matury z matematyki i pogrążę się w odmętach rozpaczy, nie pójdę na studia, a moja legitymacja szkolna straci ważność, będę także musiała kupować bilety normalne zamiast ulgowych.
            Bycie dorosłym ma zatem wiele minusów. Zewsząd zabierają ci pieniądze i obarczają odpowiedzialnością. Nie chcę nawet myśleć co będzie, gdy nie daj Boże, będę musiała uniezależnić się od rodziców. Bycie głównodowodzącą we własnym domu, pracowanie, gotowanie, sprzątanie, wychowywanie dzieci, odprowadzanie ich do szkoły/przedszkola, odrabianie z nimi lekcji, uśmiechanie się na towarzyskich herbatkach z koleżankami i rozmowy o kolorze ścian w salonie... Nie, to zdecydowanie nie jest moja wymarzona wizja przyszłości.
            Jakże cudownie byłoby przenieść się do kraju lat dziecinnych, który zawsze zostanie święty i czysty jak pierwsze kochanie! Zanudzać DOROSŁYCH swoimi DZIECINNYMI sprawami, budować ogromne wieże z klocków Lego, tworzyć ,,Modę na sukces'' z udziałem lalek Barbie, CZYTAĆ KSIĄŻKI Z OBRAZKAMI.
            Jak pisał Jan Kochanowski: ,,Biedna starości! wszyscy cię żądamy,
A kiedy przyjdziesz, to zaś narzekamy''. Chciałabym cię żądać, o starości! Gdybym tylko nie musiała ponosić teraz konsekwencji twojego istnienia! Czekam na pierwsze zmarszczki. A tymczasem... MATURA! (z angielskiego: mature-dojrzały)



poniedziałek, 29 października 2012

narodzie, czytaj!


   Książki. Papier, tektura, farba drukarska. Mają swój niepowtarzalny zapach, zarówno te nowe, jak i stare. Można je wypożyczyć w specjalnych miejscach zwanych bibliotekami, odziedziczyć w spadku, dostać jako prezent, bądź uzbierać pieniądze i samemu zakupić. Te pożyczone zawsze są nieco obce, bo nie nasze. Musimy czytać w określonym czasie, a później oddać, by mógł dotykać ich ktoś inny. Nie wytwarza się wówczas pomiędzy nami silna, empatyczna więź. Swoją własną lekturę można wąchać w nieskończoność, badać dłońmi fakturę jej kartek, wykonywać notatki na marginesach (do których warto po latach powracać). Posiadając ją, stajemy się panem i władcą (tudzież panią i władczynią) tegoż niezwykłego przedmiotu. Jesteśmy w pewnym sensie za nią odpowiedzialni- to od nas zależy los tej pozycji bibliograficznej.
   Może stać się częścią domowej kolekcji. Stać dumnie na półce, bądź leżeć na stosiku obok łóżka. Prezentować swój piękny grzbiet z fascynującym tytułem. Przemawiać: 'weź mnie, poczytaj!'. Oczywiście, jeśli zechcemy- będzie naszym najlepszym przyjacielem. Trzeba jednak pamiętać, że książki lubią żyć stadnie. Nie wolno pozostawiać jej samej sobie, wciąż będzie potrzebowała towarzystwa coraz to nowych przedstawicieli swego gatunku.
   A gdy nadejdzie leniwy wieczór po pracowitym dniu, zacznie kusić nas swym wnętrzem. Zrobimy sobie mocną, czarną herbatę i postanowimy do niej zajrzeć. Być może znajdziemy w niej ukojenie, fascynację, ostoję. Pogrążymy się w odmętach wyobraźni, utożsamimy z jej bohaterami. W magiczny sposób przejdziemy do innego świata, z którego uda nam się powrócić dopiero po zakończeniu akcji. Zderzenie z rzeczywistością będzie pewnie nieco brutalne, pojawi się kac książkowy (niemożność wejścia w świat nowej lektury, gdyż jeszcze nie opuściło się świata poprzedniej). Istnieje także prawdopodobieństwo, iż inaczej zaczniemy patrzeć na otaczającą rzeczywistość. Będziemy poszukiwać tego, co dała nam publikacja. Tej magii. Zapragniemy wiedzieć więcej i zwiedzać kolejne literackie krainy. Oczywiście, istnieje także opcja, że książka nas nie oczaruje. Nigdy się tego jednak nie dowiemy, gdy do niej nie zajrzymy.

czwartek, 18 października 2012

ŻADNYCH DZIECI I ŻADNEGO SEKSU




            Wszyscy wokół zastanawiają się, po kim odziedziczyłam tę okropną cechę- nadwrażliwość. Żal mi biednych zwierzątek w sklepach zoologicznych, nie raz zdarzyło się, że z tego powodu pojawił się w moim domu lokator. Potrafię silnie przeżywać książki, które czytam, najczęściej płaczę, gdy zginie główny bohater. Jest mi smutno, kiedy bliskie osoby są smutne. Niestety, nadwrażliwość bywa jeszcze gorsza.
            Bycie kobietą nie jest taką prostą sprawą. Chodzenie w szpilkach, równiutkie malowanie paznokci i perfekcyjny wygląd na co dzień wymagają nie lada poświęceń. Niestety muszę przejść do kwestii mniej przyjemnych. Tematów poruszanych na zajęciach z biologii i WDŻ-u. Będziemy rozmawiać o naturze człowieka.
            Potrzeby seksualne stają się w pewnym wieku oczywistością. Teoretycznie wszyscy wszystko wiedzą, praktycznie- mamy falę gimnazjalistek w ciąży. Dlatego jesteśmy edukowani w ,,tych sprawach'' na specjalnych zajęciach (z których można się wypisać, jeśli ufamy swojej dotychczasowej wiedzy). Ja dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy, pozwólcie zatem, że się nimi z Wami podzielę.
            Po pierwsze: żaden środek antykoncepcyjny nie daje nam stuprocentowej pewności niezajścia w ciążę. Spiralka jest droga, organizm kobiety może ją odrzucić, ponadto skrócić jej pochwę do 1cm i sprawić, że ,,dziecko jej wyleci''. I jeszcze urodzi się ,,z antenką''. Pigułki z pewnością wywołają u nas depresję i myśli samobójcze, odechce nam się wszystkiego (ze współżyciem włącznie), roztyjemy się, zatrujemy swój organizm. A gdy postanowimy je odstawić, urodzimy sześcioraczki. Plastry zrobią nam to samo, z tą tylko różnicą, że będzie nas bolała skóra przy ich odrywaniu. Prezerwatywa może pęknąć, jeśli w ogóle zdecydujemy się jej użyć. Raczej nie przeczytamy ulotki i założymy ją na lewą stronę. O reszcie wolę nie wspominać, ponieważ niedawno jadłam obiad.
            Najlepiej podwiązać sobie jajniki lub zmusić mężczyzn do odpowiedzialności. Nie tak dawno ,,Newsweek'' pisał o pigułkach dla mężczyzn. A jakże, niech biorą! Niech oni mają depresję i myśli samobójcze! A co się stanie, gdy zajdziemy w ciążę? Kiedy o tym myślę, modlę się, by nigdy nie doszło do takiej sytuacji. Pomijam względy estetyczne, nie wyobrażam sobie siebie w wersji XXL. Staniemy się wredne i niemiłe, zaczniemy mieć zachcianki, a ogórki oraz jogurt naturalny staną się podstawą naszego wyżywienia. Ze spania na brzuchu można zrezygnować. Jeśli jakimś cudem wytrwamy w tym stanie dziewięć miesięcy, możemy się spodziewać armagedonu. Poród trwa około dwunastu godzin i dzieli się na trzy fazy. Najpierw jest efekt, cytuję ,,posikania się'', następnie traumatyczne rodzenie bez znieczulenia. Jeżeli mamy nieprawidłowo ułożone talerze biodrowe, z pewnością pęknie nam pochwa i będziemy miały założone czterdzieści szwów. Urodzi się obślizgłe, różowe dziecko, którym trzeba się będzie zajmować. Zapomniałam dodać, że na końcu trzeba będzie jeszcze urodzić łożysko.
            A mężczyźni będą stać obok i mdleć z wrażenia. Podobno to właśnie przez nich możemy nabawić się zapalenia cewki moczowej, ze względu na ich rzekomy brak higieny osobistej. I przez okres ciąży będziemy same, rodzić będziemy same, karmić same. Forever alone. Ja, podobnie jak spora część koleżanek z klasy, wyciągnęłam z tych lekcji wnioski. Żadnych dzieci! I żadnego seksu! Izabela Łęcka z pewnością wiedziała co robi idąc do zakonu!

wtorek, 16 października 2012

wielkomiejska wygodnicka jedzie na WOODSTOCK


Byłam już dwa razy. Nie żałuję ani sekundy. Przeczytajcie całość mojej relacji. :)


Do wypchanej po brzegi torby (do teraz nie wiem czym), nie spakowałam ulubionych letnich butów na koturnach- mogłyby się nieodwracalnie zabrudzić. Specjalnie na ten wyjazd nabyłam jednak urocze tęczowe kalosze(i to dało mi przewagę nad innymi, gdy zaczęło padać!). Zapewne modne, aczkolwiek bardziej przekonała mnie inna ich cecha: PRAKTYCZNOŚĆ. Pogodzie nie ufam. Ostatecznie mój bagaż ważył 15kg, co stanowiło ok. 30% masy mojego wątłego ciała. Oczywistością było, że niesienie tak ogromnego ciężaru przez moją delikatną i kruchą osobę mogłoby się skończyć tragicznie. Jako kobieta świadoma swej wartości, mimo wszystko samodzielna, a przede wszystkim ZARADNA- musiałam znaleźć wyjście z tej niekomfortowej (dosłownie) sytuacji. Z bezinteresowną pomocą pośpieszył mi Jan Bohatyrowicz, przywykły do uroków mojego trudnego charakteru. Starał się zachować cierpliwość nawet wtedy, gdy przerażona biegłam po poznańskim dworcu krzycząc: ,,Szybciej! Mamy mało czasu na przesiadkę! Nasz pociąg ucieknie! A jeśli nawet nie ucieknie, to z pewnością nie będziemy mieć miejsc siedzących!''.
                Pociąg grzecznie stał na peronie, jakby obawiając się mojego ewentualnego wybuchu gniewu połączonego z tupaniem chudymi nóżkami. Nawet miejsce siedzące się znalazło! W końcu mogłam poprawić kokardę na włosach, napić się soku kaktusowego, położyć stópki na torbie i poczytać feministyczną gazetkę. Zyskałam sporo nowych przyjaciół dzieląc się pestkami dyni i opowiadając intelektualne kawały w stylu: ,,Cogito ergo sum- powiedział Jasiu. I ZNIKŁ''. Kiedy jazda zaczęła być uciążliwa- 5 godzin w tym samym miejscu..., postanowiłam zacząć śpiewać. Średnia aprobata  ze strony towarzyszy niedoli świadczyła chyba o mojej klęsce wokalnej.
                Gdy wreszcie dojechaliśmy na miejsce, otoczył nas tłum spoconych woodstockowiczów. Stanowczo odmawiałam przedostania się na pole woodstockowe za pomocą kończyn dolnych, 4km to zbyt dużo, w końcu nie jesteśmy prawdziwymi, doświadczonymi homo viatorami podbijającymi Częstochowę. Jazda przepełnionym autobusem, w którym ŻADNE  zasady BHP nie zostały zachowane, a bilet kosztował 3zł, okazała się mimo wszystko komfortowa (doszłam do takiego wniosku przypominając sobie ubiegłoroczne doświadczenia i przeżycia wiążące się z pokonaniem tejże trasy na pieszo). Ze znalezieniem odpowiedniego miejsca było trochę problemów, ostatecznie udało nam się stworzyć obozową namiastkę cywilizacji.
                Trudno mi opisać niewypowiedzianą radość, jaka ogarnęła mnie na widok indyjskich sklepików malowanych towarem rozmaitem! Posrebrzanych niklem, wyzłacanych... w każdym razie. Czułam się niczym Julia, która marznąc na balkonie doczekała się wreszcie swojego Romea. Z lubością patrzyłam także na piękną Wioskę Kryszny, epicentrum moich woodstockowych uczuć. To właśnie tam spędzałam większość czasu, znikając po cichu z obozowiska. Przyglądałam się cudownym, hinduskim strojom kobiet, uczestniczyłam w warsztatach szczęścia, na których nauczyłam się, że ,,najpiękniejszych rzeczy w życiu nie można kupić za pieniądze'', a drugiemu człowiekowi powinno się wciąż powtarzać: ,,kocham i szanuję piękno, które jest w tobie''.  Rozmawiałam o podstawach i sensie wiary kilku Krysznowców. Jest to moim zdaniem ciekawe i inspirujące. I znów, myjąc naczynia podśpiewuję ,,Hare Kryszna'', zamiast oblubionej przeze mnie ostatnio ,,Warszawianki''.
                Żeby coś zjeść musiałam pojechać do miasta, bo naszła mnie ochota na ruskie pierogi, a woodstockowa gastronomia nie była jeszcze czynna. Oczywiście, że odrzucało mnie prowizoryczne mycie się w umywalkach w towarzystwie ekshibicjonistycznych mężczyzn. Zwłaszcza, kiedy ktoś zakosił mi mydło. Albo gdy ktoś inny uznał, że oblanie mnie wodą z węża ogrodowego okaże się doskonałym pomysłem na nawiązanie bliżej znajomości. Cóż było robić? Nawilżane chusteczki higieniczne nie zmyją z ciebie wszystkiego. Doskonałą alternatywą okazał się burżuazyjny ciepły prysznic, spod którego nie chciało się wychodzić na powrót do ,,trzeciego świata''.
                Podobał mi się koncert zespołu ,,Anti-Flag''. Może dlatego, że muzyka odpowiadała w jakiś sposób moim oczekiwaniom, może dlatego, że ich poglądy polityczne nie są mi obce. Organizowanie w naszej wiosce akcji ,,sprzątamy swoje śmieci, bo Jagoda nienawidzi bałaganu'' nie przyniosło rezultatu, mimo iż byłam jej główną wykonawczynią. Odrzucali mnie ludzie splamieni nieestetycznym błotem (przepraszam, nie jestem prawdziwą woodstockowiczką!) oraz nadmiar ofert matrymonialnych pod uroczym tytułem ,,free hugs''. Czasami odnosiłam wrażenie, że moje poczucie estetyki trochę nie pasuje do panującego tam klimatu. No bo kto oprócz mnie i Jana Bohatyrowicza jadł na śniadanie płatki z mlekiem (pełnowartościowy posiłek to podstawa udanego dnia!)?  Pewnie jako jedyna korzystałam z odżywki do włosów czy lakieru do paznokci (kobieta powinna mieć zawsze zadbane dłonie, bez względu na okoliczności). Słoik ogórków konserwowych, tudzież truskawkowy shake z lidla stanowiły jedynie wisienkę na torcie moich upodobań.
                A ludzie pokazywali mnie palcami mówiąc: ,,ONA CZYTA KSIĄŻKĘ!''. Naprawdę sądziłam, że cień pod namiotem Kryszny to najbardziej liberalne miejsce do tego typu działań. Przystanek Jezus, na który wybrałam się z powodu moich przekonań religijnych (TAK, dobrze czytacie), niesamowicie źle usytuowany, stał się oazą duchowych wzruszeń, miłych rozmów z siostrą Mileną, polemiki na temat in vitro i zalegalizowania związków parnterskich.
                Wróciłam bezpiecznie do domku, gdzie czekał mnie (w kolejności): mój ukochany york Scott, radośnie merdający ogonkiem, chłodnik litewski i spaghetti, na które rzuciłam się niczym wygłodniały wilk, własna, czysta łazienka i wygodne cieplutkie łóżko. Uprzedzając Wasze pytania- za rok też pojadę siejąc obłudę i zgorszenie tym, że noszę się tekstylnie, nie eksponując swych obfitych kształtów w stroju kąpielowym.

niedziela, 14 października 2012

nie potrafię używać eyeliner'a





Tak jak w tytule. Nie potrafię używać eyeliner'a. Dla mniej wtajemniczonych: to kosmetyk, służący do malowania kresek na powiekach, tuż przy linii rzęs. Jak podaje nieocenione i wiarygodne źródło informacji, czyli Wikipedia, cudeńko to występuje pod kilkoma postaciami: w płynie, flamastrze, kamieniu, żelu i z pędzelkiem. Nic zatem prostszego- malujemy.
                Główny cel, podobnie jak w przypadku kredki: optyczne powiększenie oka, poprawienie jego kształtu. Jeżeli dodamy do tego odpowiednio pomalowane rzęsy, możemy spoglądać na świat dwa razy większymi oczyma. Brzmi zachęcająco... Jednak...
                Próba pierwsza. Eyeliner w płynie, z pędzelkiem. Trzykrotnie powiększające lusterko, waciki, mleczko do demakijażu, mleczna czekolada. Piętnaście minut później: czarne plamy na policzku, nosie i powiece. Zbyt duża ilość mleczka. Szczypie oko! Dwie kostki czekolady. Podjęcie dalszej walki niemożliwe ze względu na silnie zaczerwienione okolice oka.
                Próba druga. Eyliner we flamastrze. Trzykrotnie powiększające lusterko, waciki, mleczko do demakijażu. Czekolada już się skończyła. Siedzę z nogami na biurku i piję herbatę. Po chwili uświadamiam sobie, co miałam zrobić. Niepewnie trzymam w ręku narzędzie tortur. Jeśli mogę Wam coś doradzić- ajlajnerki w pisaku to zło. Nie kupujcie ich. Są nietrwałe i trudno się ich używa.
                Próba trzecia. Podobno do trzech razy sztuka. Powraca eyeliner w płynie, z pędzelkiem. Trzykrotnie powiększające lusterko, waciki, mleczko do demakijażu, sok marchewkowy, Maanam w tle, dla relaksu. Jakiś czas później... Udało się! Linia narysowana na jednej powiece wygląda w miarę przyzwoicie (jak na moje możliwości manualne)! Jeszcze później... Nie rozumiem, dlaczego makijaż lewego oka jest zupełnie niepodobny do prawego... Zmyć. I znowu ten piekący ból rozsadzający białko i tęczówkę... Na pocieszenie: /czekam na wiatr, co rozgoni/ciemne skłębione zasłony/ stanę wtedy naraz/ze słońcem twarzą w twarz./ I dwa łyki zielonej herbaty.
                Próby czwartej nie ma. Trzy, rozłożone na kilka dni, w zupełności wystarczą. Przynajmniej na jakiś czas. Specjalne podziękowania dla mojej mamusi, która udostępniła swoje kosmetyki dla dobra ludzkości i powstania tegoż artykułu. Sądzę, że doskonale wiedziała, jakie będą skutki, aczkolwiek nie chciała zabierać sobie dobrej zabawy, jaką było patrzenie na moje zmagania. Irytują mnie kolejne koleżanki, które potrafią utrzymać eyeliner w drżącej ręce i jeszcze stworzyć coś konstruktywnego. Zawsze mówią, że ,,dopiero się uczą''. Jasne. To tak jak z tymi, co nie umieją nic na sprawdzian, a potem dostają pięć.
                Postanowiłam przyjrzeć się problemowi od strony filozoficznej. Czy makijaż oka jest mi do szczęścia potrzebny?  Spotkałam w swoim życiu wielu interesujących ludzi, w tym dziewczyny, potrafiące wstać nawet dwie godziny wcześniej, by ,,uszykować się do wyjścia''. Jestem pełna podziwu. Ja mam problem, żeby wygrzebać się z łóżka o 7.15. Dlatego zazwyczaj śpię jeszcze piętnaście minut dłużej, aż całkiem ostygnie mi poranna herbata. Chyba w moim przypadku aż takie poświęcenie jest niemożliwe. Nie mogę iść wcześniej spać- późny wieczór to najlepsza pora na czytanie i egzystencjalne myśli przy płatkach z jogurtem greckim. I niestety, potem trudno być w pełni funkcjonalną na niemieckim. Poza tym, nawet gdyby jakimś cudem udało mi się wstać o siódmej, to pewnie i tak nie zdążyłabym zrobić perfekcyjnego makijażu. I byłabym niewyspana. Jakby to wyglądało- pomalowane oczka i ciemne sińce pod nimi?
                Pocieszam się faktem, że doszłam do perfekcji w lakierowaniu paznokci. Ich przynajmniej nie trzeba zmywać codziennie. Najczęściej wieczorem, tuż po kąpieli, wybieram jakiś krzykliwy kolor emalii z maminego pudełka i biorę się o dzieła. Bywa i tak, że zasypiam trzymając lewą rękę, mokrą od świeżego lakieru, za łóżkiem. W razie co noszę w plecaku waciki i zmywacz do paznokci. Moi kochani towarzysze niedoli nie raz widzieli, jak siedziałam na schodach i poprawiałam niedoskonałości. Czy jest mi zatem do szczęścia potrzebny eyeliner?
                Wiecznie nieszczęśliwe bohaterki romantycznych książek, które mieszają mi w głowie, nie używały eyeliner'a. Siedziały przy misternie rzeźbionych toaletkach z ogromnymi zwierciadłami i szczotkowały swe długie włosy. Myślały przy tym o kochanku, z którym nie mogły być oraz o bezsensie życia. To nic, że w ich czasach po prostu nie było takiego wynalazku. Niektóre błahe detale można pominąć.
                Kobiety! Czy czujecie się szczęśliwe nakładając na swą cerę chemiczne kosmetyki? Myślicie o tych milionach zmarszczek, które dopadną Was po 25 roku życia?! Apeluję! Bądźmy naturalne! Przekształćmy nasze braki w malowaniu na pozytywną cechę! Naturalne piękno jest jak najbardziej pożądane!
P.S. Ale pomalowane paznokcie to podstawa.